Mowa trawa

"Il sindaco del Rione Sanità" ogląda się jak amatorski teatrzyk. Nie, to nie jest żaden efekt obcości; po prostu moralne dylematy kryminalisty, który za dużo mówi - mówi, mówi i mówi, tracąc mój
"Tracę czas i swoją historię na ciebie" – mówi jeden z bohaterów "Il sindaco del Rione Sanità" do drugiego. Zapisałam sobie te słowa w notatniku, po omacku, w ciemnościach, żeby nie uciekło - ale nic z tego, bo wychodząc z kina, nie pamiętałam już, kto do kogo skierował te słowa. Chyba tytułowy "il sindaco", czyli "burmistrz", gangster z posłuchem w okolicy, do któregoś ze swoich rozmówców, ale którego? Piekarza? Uznanego biznesmena? Czy może jego syna, który właśnie zjawił się w rezydencji "burmistrza" (rezydencja mieści się na zboczach Wezuwiusza), by oznajmić, że jutro z samego rana zamorduje swojego ojca?

Najnowszy film Maria Martonego (to ten pan, który dawno temu zekranizował pierwszą powieść Ferrante, "L’Amore molesto") jest oparty na sztuce teatralnej Eduarda De Filippo z początku lat sześćdziesiątych. W kontrze do związków samego De Filippa z kinematografią, ale zgodnie ze stereotypowym wyobrażeniem na temat przedsięwzięć typu "filmowa adaptacja kameralnego dramatu", polega głównie na dialogowaniu w ograniczonych lokalizacjach. Główne lokalizacje są dwie - jedną jest wspomniana rezydencja u stóp Wezuwiusza, pełna słońca, z tarasami i widokiem na morze. Drugą - apartament na starym mieście, w nocy, za zamkniętymi okiennicami, w kamienicy, która na zewnątrz się rozsypuje, a w środku kapie złotem. Dialoguje - na granicy monologowania - "il sindaco", Antonio Barracano (Francesco Di Leva). I ciężko się tego słucha. Tylko ta linijka o traceniu czasu oraz swojej historii wydała mi się pociągająca. Jak to ironia.

Nawet tak wielka i międzynarodowa (ale też mocno podporządkowana rynkowi anglojęzycznemu) impreza jak festiwal wenecki musi uczynić ukłon w stronę kinematografii narodowej (chociaż w tym przypadku może lepiej byłoby powiedzieć: lokalnej). Nie ma w tym nic dziwnego, chociaż na Lido bywa to podwójnie bolesne: po co oglądać gangsterów filozofujących na tle morza, skoro morze znajduje się dwieście metrów od sali kinowej? Rodzi to też pytanie, na ile  "Il sindaco del Rione Sanità" jest czytelny dla widzów spoza kontekstu neapolitańskiego? Czy szerzej – włoskiego? Albo jeszcze szerzej – dla społeczności nie żyjących w cieniu wszechobecnej zorganizowanej przestępczości?

Osobiście nie uważam, żeby dobre kino musiało być obowiązkowo uniwersalne; w kinie, jak w życiu, różne opcje są możliwe. I niewykluczone, że film Martonego może okazać się dużo lepszy lub dużo gorszy w oczach bardziej lokalnej publiczności. Po prostu coś tu nie działa – ograć na przestrzeni dwóch godzin przemianę gangstera i jego symboliczną ofiarę nie jest łatwo, do tego Martone ma ciężką rękę, moralitet z elementami komedii ciągle mu skrzypi. To nie musiał być zły film, początek ma nawet niezły: sunia rottweilera odgryza żonie gangstera pierś, chwilę później dwudziestoletnie byczki po durnym wygłupie z użyciem broni palnej lądują u nadwornego lekarza "il sindaco" (Mój ojciec trzydzieści lat temu kroił krowy w lepszych warunkach sanitarnych). Ale trudno się połapać, co jest na serio, a co jest zgrywą; gdzie wytwarza się napięcie pomiędzy sztuką sprzed prawie sześćdziesięciu lat, a współczesnością; gdzie angielskie tłumaczenie gubi niuanse dwujęzycznego słowotoku, w którym język neapolitański przechodzi w literacki włoski i z powrotem. (dwujęzyczność sygnalizuje nie-włoskojęzycznemu widzowi pojawianie się i znikanie napisów w ustandaryzowanej włoszczyźnie). Czy całość ilustruje dobry rap, czy zły rap?

Martone opowiada w wywiadach, że interesowało go zainscenizowanie tej sztuki z dużo młodszymi niż kiedyś aktorami, ale bez odpowiednio charyzmatycznych aktorów "Il sindaco del Rione Sanità" ogląda się jak amatorski teatrzyk. Nie, to nie jest żaden efekt obcości; po prostu moralne dylematy kryminalisty, który za dużo mówi - mówi, mówi i mówi, tracąc mój czas i was czas, moją historię i waszą - pozostają w wykonaniu Francesco Di Levy zupełnie nieprzekonującą mową-trawą. Dlatego na dłuższą metę nie jest istotne, kto, co i do kogo powiedział.  Pomimo całej lokalności, w filmie Martonego wszystkie wielkie słowa pozostają idealnie abstrakcyjne i odklejone od społecznego - czy egzystencjalnego - konkretu. 
1 10
Moja ocena:
3
Laureatka IV edycji Konkursu "Powiększenie". Mieszka w Warszawie, później Grand Prix w Konkursie im. Krzysztofa Mętraka (2018). Kulturoznawczyni, pisze o serialach telewizyjnych, filmie, literaturze i... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones